Życie we mnie wstąpiło. Wtargnęło! Z ognistym impetem złapało wicher w żagle. Łubu du! Wstaję rano, piszę wiersz, wysyłam go w świat i zanurzam się w Pomarańczowym Oceanie. Woda ma kolor różny. Czasem jest to turkus, czasem złoto, a czasem po prostu nic, jak powietrze.
Wtedy latam.
Szaman dostał kręćka z tymi rowerami i już nawet Baba z PP mówi o nim „serwis rowerowy”. Nomen omen – poznałam Pipi.
To było dokładnie tak, jak w pewnej książce, którą kiedyś napisałam, co stała się bestsellerem i nigdy nie dowiedziałam się, co to znaczy. Ten bestseller. W sensie, ile to książek. A zwłaszcza – ile się za nie należy. Ale wróćmy do Pipi. Historia jak z powieści Kobieta dość doskonała.
Spotykam ją na imprezie, a ona głosem nieznoszącym sprzeciwu, mianowicie tak przymilnym, że aż się człowiek wije, żeby się wywinąć – proponuje skakanie z Zieleniaka. Określenie to przypisane jest niezwykle stylowemu budynkowi w kolorze zielonym, o szesnastu piętrach rozpiętych nad Starym Gdańskiem. Trzy sekundy potem uciekam z imprezy. Windą.
Wariatek w moim życiu mam DOŚĆ.
Mija czas. Któregoś dnia wpadam na nią w Kancelarii. Cholera, myślę, trzeba wiać, a ona do mnie:
– Cześć, głupku.
Przeszły mi przez serce
Promienie Gamma
i fizyka
została
zrozumiana.
