Pragnienie samotności bywa tak silne, że pokonuje największe demony. Nawet lęk przed stratą ustępuje wobec potrzeby oddechu w zamkniętym przed światem pokoju, w ciszy, przy najpiękniejszej muzyce świata: biciu własnego serca.
Samotność. Świątynia Istnienia. W powietrzu biały dym drży od drgania ciszy. Rozmowa ze sobą. Bezgłośne pytania, nieme odpowiedzi. Brak pośpiechu. Brak w ogóle. Rozkoszny, błogi stan absolutnej nicości, tym pustej, że absolutnej, tym pełnej, że właśnie czegokolwiek pozbawionej.
W głowie otwierają się wrota. Światło przenika ściany. Z zapomnianych zakamarków duszy słychać pomruk smoka. Smok otwiera oczy. Spod powiek lśni. Purpurowy blask.
Skrzydła rozpościera powoli. Zanim się wzbije do lotu, musi mieć pewność. Że działają. Że w żadnym stawie, w żadnym zgięciu łokcia nic nie łupie, nic nie uwiera. Źe nic nie boli.
Że niczego nie żal.
Nikt nie wspomina o smoczych łzach, a przecież smoki też płaczą. Płaczą nad ranem, wtedy gdy nie chcą, gdy się wstydzą, gdy najbardziej w świecie chcą pobyć same.
Smocze łzy mają kolor krwi, wyobraźcie sobie tylko, jak wygląda poduszka.
Masakra.