Pogrzeb papy Grabka. Ubieram się odświętnie w czerń i róż. Makijażu nie robię, bo na pogrzebach się płacze. Ktoś spyta, jak można opłakiwać papę Grabka, odpowiadam: można. A nawet trzeba. WYPADA.
Łzy na pogrzebie są jak należność na tacę.
Odliczam minuty do końca ceremonii, choć wiem bardzo dobrze, że wszystko się musi wydarzyć. Każda z tych niecierpliwie odliczanych minut ma prawo się rozsiąść w swych sześćdziesięciu sekundach do woli. I papa Grabek ma prawo w nich rezydować, bo oto jego święto, apogeum żarłocznego istnienia. O zmarłych mówi się dobrze, albo wcale. Wcale – przy tak wyrazistej postaci – wykluczone. A więc wchodzi na scenę nasz papa Grabek, cały na biało, idealny, posągowy, piękny. Nawet mu taborecik nie potrzebny. Przystojny mężczyzna. Wysoki, postawny, elegancki. I taki wesoły, och, jaki zabawny!
Na jakieś co najmniej dwie flaszki.
Pogoda dopisuje. Chmury gęstnieją. Przed nami droga. Za nami groby. Zatrzymane w czasoprzestrzeni istnienia. Kamienie.
Nic nie trwa wiecznie, powtarzam zmartwiałymi ustami, gdy papa Grabek mnie trzyma za gardło. Zaklęcie nie działa, dopóki działa lęk, który jak szpila przyszpila w nieskończoności cierpienia.
A jednak pogrzeb. A jednak koniec.

Noemi Susenbach