Fajna chwila. Gdy się zgadzam na to, żeby nic nie robić. Owszem, jest protest, ale bezskuteczny. Jedyne co, to nawałnica myśli: a może to, a może tamto?!
Ciało niewzruszone jednak ani drgnie, więc sorry. Śliwka w czekoladzie najwyżej. A to akurat pod ręką.
Tymczasem przychodzą na świat kocięta. Nie boją się diabła. Nie wierzą w boga. Nie muszą paciorka, nie znają kościółka. Żadnych chrztów, komunii, ślubów.
Wicher się składa z powietrza. Ta właściwość pozwala się wciskać w najciaśniejsze zakamarki. Siłę wichru trudno przewidzieć. Można się domyślać na podstawie skąpych danych. Wynik i tak jest przybliżony. Albo, co prędzej, oddalony.
Charakter wichru: uparty. Tym uporem, co nie znosi odmowy, a jeśli nawet, to pozornie. Nie spocznie, dopóki każdych drzwi nie otworzy. Dopóki każdej zapchanej, zapomnianej dawno dziurki od klucza do ostatniego paproszka z kurzu nie przedmucha.
Wwieje się na opłatek, na toast, na chwilę, przycupnąć, zbłąkany talerzyk ledwo święconką napełnić. Symbolicznie, rzecz jasna, bez zobowiązań. I takiego bałaganu narobi, że wujek z dziadkiem w grobie leży. Któż pobieży? Nikt, wszyscy na pasterce. Zdystansowani społecznie, na osobnych biegunach po zero siedem – rozbujani.
Tak, tak Przekażmy sobie znak Pokoju nocnego Taboret nogami do przodu Wujek z dziadkiem do grobu W imię ojca Naszego Świętego.
Wicher to zmiana. Dziecko śmierci. Może Narodzenie?
Serce bije. Rytm miarowy, częstotliwość niska. Każde drgnienie daje następnemu sił. Życie się życiem napędza. Ale wystarczy na chwilę przestać oddychać.
Im dalej, tym trudniej. Śmierć jest jak rzeka, nieskończony nurt. Płynę wzdłuż kajakiem, wiosłem odpycham ciała. Woda ma kolor czerwony.
Poruszam się z prędkością trzydziestu kilometrów na sekundę. Zwykle więc jestem daleko. W tym wymiarze światło ma kolor pomarańczy. A czas nie zatacza koła. Płynie po elipsie. Każdy dzień rozkręca kolejny, większy, mocniejszy. Jak uderzenia serca: raz, dwa, cztery, szesnaście…
Splątane kości bolą. Ból to wołanie ciała. Informacja. Matematyczna łza. Napinam więc mięśnie, wyszarpuję kości. Mozolnie osadzam je w stawach.
Czeka mnie podróż wgłąb Ziemi. Przez sam jej płynny środek. Podobno ciepło. Rzeczy raczej zbędne. O kryształ nietrudno. Wolno palić. Raj.
Lubię ogniste krzewy. Płoną zakazami. NIE I NIE, TAK I TAK! A JAK NIE TO TAK! A JAK TAK TO NIE! Prawdziwe bungee jumping, żal tylko, że na żadnym opakowaniu nie można przestrzec: Uwaga! Strasznie ten krzaczek klepie. Nie umiesz, to nie pal lepiej.
Mam kilkanaście lat Oto przychodzę na świat Oddycham coraz lżej Ważę coraz mniej
Szczęście ma kolor pomarańczy. Jest złożone z ciszy. Zaczyna się śniadaniem w łóżku, przekształca w kąpiel przydługą, ponowny nur w pościel, przerzucenie kanałów, by wreszcie zawisnąć w trwaniu po wieczność, jaką stanowi TERAZ. Nirwana. Spokój. Assolutamente niente.
Ciało to też temat. Niewyczerpany. Między kością strzałkową ramienia a duszą pakującą plecak jest co najmniej sto tysięcy wierszy.
Wysoko, widać dachy. Jeden ma kształt kopuły, nazywa się Galaxy. Z obiektu wypadają ludzie. Trzymają w dłoniach torby. W torbach są dzieci z Bangladeszu. Ich dzieciństwo. Na święta. W głośniku ryczy piosenka. Dobrze, że nie słyszę.
Nie dość, że jest zakaz używania czasu przeszłego, to jeszcze trzeba unikać przyszłości. Stare, dobre hasło panków. No future. Kto przypuszcza, że to takie ważne? A jednak. Tu i teraz i ani milimetra dalej. W żadną stronę. Gdy jeszcze odrzucić tryb rozkazujący oraz wszelkie wartościowanie – zostaje samo światło.
Zaniechanie kodeksu grozi popełnieniem głupoty. Z miejsca tłumaczę, że określenie „głupota” nie ocenia tu niczego, po prostu stwierdza fakt. Jakoś to trzeba nazwać. No więc śni mi się Wołoska. Jest to postać z mojego poprzedniego wcielenia i tak, doskonale ją pamiętam. Niektórzy tak mają, podobno Dalajlama. No i ja. Zatem śni mi się Wołoska i najpierw wysyła mi maila w stylu: „mogę bucha?”, a potem pojawia się już z krwi i kości w hotelu, narzeka na nadmiar medytacji (kiedy wreszcie zacznie się coś dziać?!), po czym oświadcza, że jest widelcem.
Muszę tu uczciwie wyjaśnić, że jej wyznanie pojawia się po moim, którego treść brzmi: jestem krukiem. W domyśle, że dziś. Bo codziennie mogę być kimś innym, na przykład Duchem Świętym.
I teraz scenariusz najgorszy z możliwych, czyli zaniechanie kodeksu. Budzę się, wstaję, biorę telefon i wysyłam do Wołoskiej treść wyżej opisaną. Tylko jak tego dokonać? Od jakiego słowa zacząć? Tak, tak, mądrale, od słowa śnić. W CZASIE PRZESZŁYM.
A tego kodeks zabrania.
Dlatego właśnie żaden Duch Święty nie wysyła do nikogo żadnego esemesa, ale na szczęście może być, kim chce, na przykład krukiem.
Dostaję prezent. Bożonarodzeniowy. W październiku. Prezent jest zapakowany starannie w elegancki papier z nadrukiem choinkowym. Zostaje mi przekazany przez matkę darczyńcy, która w momencie wręczania zakazuje: – Nie otwierać przed Gwiazdką!
Jej ton nie znosi sprzeciwu.
Mogę ustalić kilka faktów. Darczyńcą jest mężczyzna. Więcej. Darczyńcą jest BRAT Szamana. Zatrzymajmy się na chwilę.
Kim dla kobiety jest brat jej faceta? W dodatku: brat faceta, który wszelkie cechy ewentualnego (starszego!) brata posiada? Dlaczego starszego, skoro brat faceta jest młodszy? Bo tak się składa, że każdy facet ma być starszy, młodsi: do widzenia. Do osiągnięcia wieku mężczyzny.
Tymczasem brat Szamana jest młodszy. Od Szamana. Bo przecież nie ode mnie. Ma na imię Brasza. Jest profesorem chemii, co powoduję, że zawsze chcę go o coś turbo intrygującego z dziedziny chemii spytać, ale gdy rozmawiamy, okazuje się, że to on mnie pyta. I jakoś odpowiadam. I to całkiem z sensem. Chyba, że się mylę, ale wątpię, bo z tego, co zauważyłam, Brasza uwielbia besztać studentki. Więc by mnie zbeształ. A tego assolutamente nie robi.
I teraz sytuacja. Braszy nie ma, nieobecny. Zajmuje się wykładem. Szaman też nieobecny. Tymczasem ich matka cichaczem wręcza mi prezent zapakowany w choinki i zakazuje otwierać.
Nie ma takiej możliwości, żebym jej posłuchała.
Rozszarpuję więc papier, a trzeba przyznać, że jest złożony równiusieńko jak spod igły fabrycznej i tak sklejony (jeśli w ogóle), że za cholerę nie znajdziesz, gdzie.
Rwę wszystko w cholerę.
I wyjmuję. Książkę. Którą chwilę później rzucam po ścianach z wyrazami najwyższego oburzenia:
– O! Następna mądralińska! Powie mi, co mam myśleć! Ha! Widać klony nie wyschły! Odcinamy kupony! Pewnie!
Następnie:
– O! To już druga jej książka! Za mało się wymądrzyła w pierwszej! Której, NA SZCZEŚCIE, nie czytałam! Cudem mi jej nie kupił! Profesorek, mądrolek.
I takich jeszcze kilka.
Mijają dwa dni. Coś mnie jednak wciąga. A potem przypomina ważną rzecz:
– O! To nie są tylko dwie książki. Ona pisze teksty piosenek. Od lat. W czasie, gdy ja sprzedaję trzydzieści sekund czasu antenowego radia, którego najwyższym osiągnięciem autorskim jest audycja oparta na niskim seksizmie. Że niby śmieszna. A poza tym leci umc, umc.
Autorka książki, którą dostaję od profesorka mądrolka (wie, że prezent otwarty, afera!) nazywa się Katarzyna Nosowska. Tytuł książki to Powrót z Bambuko.
Kończę cykl twórczy tuż przed jesiennym nowiem. Ostatnie krople farby, ostatnie frazy tekstu. Ufo chodzi po stole i nawet już się nie kłócę. Odwołane spotkania, zaniechane podróże. Mgła epidemii spowija mały świat. Noc rozkłada swą suknię na zegarze Czasu.
W maniakalnej fazie noc nie istnieje. Cóż z tego, że przychodzi, skoro sen jest pracą? Bóg nie odpoczywa. W godzinie duchów światło świeci, po mieszkaniu się tłucze, muzykę puszcza. Pali. Palenie rzuca. Znów pali. Kawę pije. Kawę z pieprzem. Wrzątek z pieprzem. Miód z papryką.
Aaa!!!
Lecz wreszcie nadchodzi czerń, gaśnie Księżyc, staje zegar i zapada cisza.
Nagle hałas? Szaman strąca pudełko. W sekundę rozsypują się śrubki, śrubeczki, wtyczki, krążki. Milimetrowe zatrzaski, łebki od szpilek, gwinty. Wszystko to leci w przestrzeń na wszystkie strony wszechświata. Ufo nie wie gdzie gonić.
Odkrywam szczęście w bezruchu. W pokornym poddaniu się fali. Kołyszę się i patrzę, jak za pomocą magnesu galaktyka śrubkogwoździ trafia do swego pudełka. Zegar cofa wskazówki. Kosmos się zwija do środka.
We włoskim języku jest przepiękny zwrot. Fraza z działu: odmowa. Podrozdział: asertywność. Wystarczy zrozumienie. Wcale nie trzeba mówić. Mówienie to wysiłek, mówienie to relacja. Relacja to ryzyko. Nadstawianie karku.
Assolutamente no.
Brzmi jak kołysanka. Melodia z miękką pauzą. Nucę ją i płynę, daleko, hen, przed siebie, niesiona falą Losu, na łupinie szczęścia, bez żadnego balastu, wprost w ramiona snu.
Nie zdradzę nazwy, żeby nie zapeszyć. Podpowiem jedynie, że jest w kolorze czarnym i nie ma męża. Miała.
Teraz żyje z Salwadorem, który, co zrozumiałe, nie pali się do ślubu. Salwador jest mądry. Gdy tylko widzi nadchodzącą falę gniewu, czmycha do jaskini. Nie sposób go znaleźć. Trzeba czekać, aż sam wyjdzie. A wyjdzie tylko wtedy, gdy będzie spokój.
Nie tylko człowiek ma emocje. Rzecz znana jest każdemu stworzeniu, bez względu na inkarnację. A Wenuś nie zawsze jest pająkiem. Bywa, że zajmuje wysokie miejsce w inkarnacyjnym szyku i jak większość żeńskiej części jej gatunku, cierpi na arachnofobię.
Los jej robi numer.
Jakby było mało, obdarowuje talentem. Wenuś tka najpiękniejsze sieci świata. Muchy, zamiast w nie wpadać, podziwiają! Zbierają się w kupki, dyskutują, czasem któraś w przypływie zazdrości złośliwie coś sarknie w komentarzu. Jednak się trzyma z daleka.
Wenuś chudnie. Ambicja jednak nie pozwala spocząć. Przędzie więc od świtu przez noc. Ze skutkiem wiadomym.
Któraż artystka nie lubi chodzić po knajpach? Wenuś uwielbia. Ciągnie więc biednego Salwadora od baru do baru i zmusza. Tym razem piją piwo i nagle, bach!, rozkojarzona pięknem pajęczyny, odurzona zapachem alkoholu mucha o imieniu Flaja – wpada do wychylanej przez Wenuś szklanki.
Salwador nie ma szans zareagować. Pozostaje mu tylko z zazdrością przełknąć ślinę i oddać hołd tej niezwykłej chwili, w której jego wygłodniała partnerka łowi pierwszą ofiarę.